Pogoria 2014
Zosia Karolak, Emilia Janusz, Zosia Rodak, Julia Nowicka
Raport z Pogorii
Naszą podróż do Włoch zaczęliśmy 14 marca, a skończyliśmy 23. Pływaliśmy na Morzu Tyrreńskim na zachodzie Włoch. Wypłynęliśmy z Sanremo, byliśmy na Korsyce i dopłynęliśmy do Livorno, a przy okazji zwiedziliśmy Pizę.
Pierwsze dni - na statku i w Sanremo
Moja grupa wachtowa trzymała się razem, chodziliśmy uliczkami, jedliśmy hektolitry pysznych, włoskich lodów, niektórzy nawet wspięli się na kościół, aby podziwiać widoki z najwyższego punktu miasta. Na koniec poszliśmy w kierunku plaży i zatrzymaliśmy się na skałach tworzących coś w rodzaju molo, skąd mieliśmy przepiękny widok na całe miasto. Byliśmy niesamowicie szczęśliwi i wszyscy stwierdzili, że jeśli jest tak świetnie już teraz, to ciekawe, jak wspaniale będzie kiedy już wypłyniemy. Po kolacji, wszyscy siedzieliśmy z gitarami na pokładzie, graliśmy w karty i śpiewaliśmy szanty. Lepszego rozpoczęcia rejsu nie można było sobie wymarzyć.
Płyniemy!
To już koniec…
Raport z Pogorii
Naszą podróż do Włoch zaczęliśmy 14 marca, a skończyliśmy 23. Pływaliśmy na Morzu Tyrreńskim na zachodzie Włoch. Wypłynęliśmy z Sanremo, byliśmy na Korsyce i dopłynęliśmy do Livorno, a przy okazji zwiedziliśmy Pizę.
Pierwsze dni - na statku i w Sanremo
Po prawie całym dniu i nocy w autokarze, przed południem nareszcie dojechaliśmy na miejsce, czyli do Sanremo. Pogoda była piękna, dwadzieścia kilka stopni i bezchmurne niebo. Była to spora odmiana, bo przyjechaliśmy z szarej i zimnej Warszawy.
Poczekaliśmy aż poprzednia załoga z Elbląga wystawi swoje rzeczy na ląd, ustawiliśmy się w „chiński wężyk” i zaczęliśmy ładować prowiant na jacht.
Kiedy skończyliśmy Kapitan zrobił nam powitalny apel, poznaliśmy swoich oficerów i natychmiast zaczęliśmy bardzo skrupulatnie poznawać Pogorię. Nauczyliśmy się co nieco o linach, ożaglowaniu i alarmach. Następnie zjedliśmy obiad (kucharz Sylwek jest naprawdę niesamowicie pysznie!).
Po jedzeniu mogliśmy się rozpakować, umyć, a potem dostaliśmy pozwolenie na wyruszenie na miasto. Było już ciemno, i dzięki temu San Remo wydawało się jeszcze piękniejsze niż jak przyjechaliśmy.
Moja grupa wachtowa trzymała się razem, chodziliśmy uliczkami, jedliśmy hektolitry pysznych, włoskich lodów, niektórzy nawet wspięli się na kościół, aby podziwiać widoki z najwyższego punktu miasta. Na koniec poszliśmy w kierunku plaży i zatrzymaliśmy się na skałach tworzących coś w rodzaju molo, skąd mieliśmy przepiękny widok na całe miasto. Byliśmy niesamowicie szczęśliwi i wszyscy stwierdzili, że jeśli jest tak świetnie już teraz, to ciekawe, jak wspaniale będzie kiedy już wypłyniemy. Po kolacji, wszyscy siedzieliśmy z gitarami na pokładzie, graliśmy w karty i śpiewaliśmy szanty. Lepszego rozpoczęcia rejsu nie można było sobie wymarzyć.
Trzeciego dnia naszej przygody ok. 7:00 na całym statku rozległ się bardzo głośny dzwonek, wszyscy oczywiście się obudzili, ponieważ uczniowie naszego zespołu szkół, jak wiadomo, nie są przyzwyczajeni do takiego dźwięku. Okazało się, że sygnalizuje on poranną toaletę i śniadanie. Po śniadaniu odbył się apel, na którym Kapitan Zygmunt, przedstawił nam dzisiejszy plan. Została również podniesiona bandera.
Nadal byliśmy w San Remo i przygotowywaliśmy się do wypłynięcia. Pogoda wciąż piękna, niektórzy byli trochę zmęczeni po nocnej wachcie. Sprzątaliśmy, szkoliliśmy się, ci odważniejsi nawet wchodzili na reje.
Wszystko co dzieje się na statku jest bacznie obserwowane przez miejscowych gapiów. Nic dziwnego, Pogoria to kawał jachtu, a do tego jest wyjątkowo ładna i świetnie utrzymana.
Po obiedzie, znowu mogliśmy iść na mały spacer do miasteczka. Zrobiliśmy zakupy, chodziliśmy tu i tam, ale chcieliśmy szybko wrócić na Pogorię, bo aż nas nosiło żeby wypłynąć.
Ok. 17 nareszcie nadszedł upragniony moment, wszyscy stali się wyjątkowo żywi i podnieceni. Coraz więcej ludzi zbierało się na kei, znaleźli się nawet jacyś Polacy. I wreszcie - wypłynęliśmy. Machano do nas, uśmiechano się, wszyscy marynarze (bo tak nas nazywał Kapitan) czuli się bardzo dumni.
Najpierw powoli, nawet nie było czuć że się poruszamy. Szybko jednak fale zrobiły się tak duże, że oficerowie kazali nam przypinać się do statku. Woda miała cudowny kolor, jedna dziewczyna powiedziała że to mieszanka turkusu i dzikiego granatu. Po paru godzinach połowa załogi była już pod pokładem i spała, wszystko ze względu na chorobę morską, która się właśnie zaczynała. Nie pomogły cukierki imbirowe, lokomotiv czy jakiekolwiek inne wymyślne metody. Trzeba było po prostu iść spać, z nadzieją że jutro będzie lepiej.
Płyniemy!
Załogę ze szkół podzielono na cztery wachty na początku rejsu. Grafik wyglądał tak, że poszczególna wachta miała wachtę bosmańską (umycie pokładu, ogólna czystość na pokładzie i naprawianie jakichkolwiek usterek), wachtę nawigacyjną (sterowanie, zapisywanie pozycji statku na mapie i meldowanie o wszystkich jednostkach przed statkiem) oraz najbardziej pracowitą wachtę gospodarczą (sprzątanie pod pokładem i gotowanie).
Gdy płynęliśmy czas pomiędzy wachtami wypełniało nam zawieranie nowych znajomości, wspaniałe rozmowy, granie w karty, rozwiązywanie krzyżówek, opalanie się na pokładzie, nocne śpiewanie szant i wszystkich znanych nam utworów, ale także alarmy do żagli. Podczas nich trzeba było wchodzić na reje, i stawiać, zrzucać oraz klarować żagle. Szczególnie wchodzenie na reje cieszyło się dużą popularnością – większość osób na hasło „alarm do żagli” błyskawicznie zakładała szelki i w tempie błyskawicy biegła na pokład.
Pogoda była dobra. Rano było rześko, ale świeciło słońce, które z każdą minutą zaczynało mocniej grzać. Niebo na ogół było bezchmurne, jednak gdy pojawiały się chmury zaczynało dmuchać. Niestety przez większą część rejsu była flauta, nic nie wiało.
Cały czas staliśmy w miejscu, a
w pewnym momencie na wodzie przed dziobem dało się zauważyć ślad Pogorii, co oznaczało, że… zaczęliśmy się cofać! Na szczęście był z nami Zenek, mechanik, który odpalił silnik i pomógł w dotarciu do celu. Gdyby nie on stalibyśmy w tym samym miejscu (lub cofali się) do dziś.
Pewnego słonecznego dnia wokół zaczęło latać mnóstwo małych ptaków podobnych do wróbli. Nie bały się ludzi na tyle, że siadały
na rękach i na linach tuż przy nas. Jednak mało zabawne było to, gdy jeden z ptaków wleciał pewnej załogantce na koje i wcale nie zmierzał z niej wylecieć. Trzeba było wezwać jednego
z dzielnych „rejowców”, który wygonił ptaka.
I jeszcze pewna zabawna historia. Gdy wachta III miała swoją wachtę gospodarczą tak bardzo wczuła się w sprzątanie, że piżamę Kapitana poskładała w kosteczkę. Kapitan na apelu powiedział, że nie jest
to obowiązkowe, a jeżeli już, to brakowało mu w kieszeni od piżamy tabliczki gorzkiej czekolady z chilli, którą uwielbia.
Korsyka na horyzoncie
Płyneliśmy przez niecałą dobę. Po południu 2 dnia żeglugi, czyli w poniedziałek, dopłynęliśmy na Korsykę. Stanęliśmy na kotwicy i pontonami popłynęliśmy do portowego miasteczka – Saint Florent.
Na miejscu udaliśmy się na plażę skąd rozpościerał się przepiękny widok – jednocześnie na morze, port, miasto i góry. Obeszliśmy tez całe miasteczko – okazało się być bardzo małe, dlatego co chwila spotykaliśmy kogoś z naszej, niemałej w końcu, grupy. Przez cały dzień pogoda była piękna, natomiast po zmierzchu zrobiło się bardzo zimno, dlatego szybko ewakuowaliśmy się na Pogorię.
Następnego dnia znowu zaczęliśmy płynąć i po paru godzinach znowu przybiliśmy do brzegu – tym razem w Calvi.
Gdy tylko doprowadziliśmy jacht do porządku udaliśmy się na ląd, aby zwiedzić miasteczko. Znów, tak jak w Sanremo, chodziliśmy po wąziutkich uliczkach z najróżniejszymi zaułkami, przesmykami i malutkimi sklepikami. Oczywiście nie obyło się bez francuskich crepów czy croissantów. Przeszliśmy się też plażą – tutaj również widok był niesamowity: morze, miasteczko, port i ośnieżone szczyty gór. Okazało się także, że woda w morzu nie jest aż tak zimna, jak się spodziewaliśmy. Niektórzy z nas nawet się kąpali!
Kolejnego dnia obudziło nas lekkie bujanie. Gdy tylko wyjrzeliśmy przez bulaj (małe, okrągłe okno) wszystko stało się jasne. Znowu płyniemy
3 dni na morzu i Livorno
Gdy w końcu z horyzontu zniknęła Korsyka, oficer IV wachty ogłosiła, że kto jeszcze nie widział delfinów musi pojawić się na dziobie. Rzeczywiście! Po prawej burcie tuż przy dziobie płynęły dwa delfiny. Podobno wcześniej załoga je widziała. Jak widać Pogoria sprzyja każdemu.
Najmocniejszy wiatr zastał nas w nocy w drodze do Livorno. Wiało 6 w skali Beauforta, a Kapitan zarządził zrzucanie żagli rejowych. Chętni na reje byli zawsze, nie przeszkadzał im wiatr czy przechyły, mimo, że tym razem trzeba było wejść na bombramreję. To najwyższa reja na Pogorii, położona na wysokości 30m nad pokładem! Jednak wszyscy dzielnie sklarowali żagle i zeszli cało na pokład.
Po trzech dniach rejsu na pełnym morzu przybyliśmy do portu w Livorno.
Piza – krzywa wieża i nie tylko
Zaraz po obiedzie udaliśmy się na dworzec, skąd pociągiem dojechaliśmy w 10 minut do Pizy. Tam poza zobaczeniem słynnej krzywej wieży mogliśmy zwiedzić katedrę oraz baptysterium. Odbyliśmy tam krótka lekcję historii i historii sztuki. Kościół zrobił na nas ogromne wrażenie, a szczególnie przepiękna romańska mozaika w prezbiterium oraz niesamowite, barokowe sklepienie. Wszystkiego dopełniały kamienne rzeźby i cudownie namalowane obrazy. Oprócz mozaiki jedną z urzekających rzeczy była zabytkowa ambona wykonana z marmuru. Wnętrze baptysterium było nieco bardziej skromne. Znajdował sie tam basen chrzcielny, który został pięknie wykończony oraz ambona wykonana z kamienia. Mieliśmy też możliwość wysłuchania pięknego śpiewu jednego ze śpiewaków tej świątyni – wnętrze baptysterium niesamowicie odbijało dźwięki. Mieliśmy wrażenie, jakby występował tam cały chór, a nie jeden człowiek!
To już koniec…
W sobotę, ostatni dzień na jachcie, wszyscy zajęli się sprzątaniem i pakowaniem, ale oczywiście także chodzeniem między uliczkami Livorno, zjadaniem ostatniej pizzy i lodów, robieniem zdjęć czy wypisywaniem pocztówek.
Pod wieczór nadszedł czas na ostatnie grupowe zdjęcie, oddanie jachtu kolejnej szkole i pożegnania. Zaraz po nich wyruszyliśmy w drogę do Polski. W niedzielę po południu zawitaliśmy do Warszawy – pełni wspomnień, z nowymi znajomościami, opaleni i wypoczęci.
Jestem bardzo zadowolona, że pojechałam na ten rejs. Na Pogorii można nauczyć się nie tylko lin i żagli, ale także wielu innych rzeczy, można poznać wielu niesamowitych ludzi oraz zobaczyć miejsca, które ujrzeć można tylko z pokładu Pogorii. Na pewno wrócimy na nią za rok!
Zdjęcia: Emilia Kapuścińska, Zosia Karolak, Zosia Rodak, Emil Halicki.
Komentarze