Przygoda na morzu, czyli Pogoria oczami Mai Bronowskiej

16 października zebraliśmy się pod szkołą. Pogoria to był nasz cel, ale najpierw mieliśmy jeszcze zwiedzić Rzym. Sprawnie wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy. Podróż nie dłużyła się chyba nikomu. Jechaliśmy przez około 24 godziny. Po drodze, w Gliwicach dołączył do nas kapitan i część załogi. W czasie drogi wszyscy obowiązkowo obejrzeliśmy „Krainę Lodu”. Gdy już dojeżdżaliśmy, zostaliśmy podzieleni na wachty i kajuty. Nareszcie znaleźliśmy się w porcie, bez problemu zauważyliśmy Pogorię.

Nasza trasa żaglowcem była już znana – Rzym – Olbia - Bonifacio – Imperia – Genua. Każdy z nas zajął swoją kajutę. Następnie zjedliśmy obiad i przystąpiliśmy do szkolenia. Naszym zadaniem było nauczenie się wszystkich linek na pokładzie, brasowania i rozstawiania żagli, ponieważ wieczorem czekał nas egzamin. Zorientowaliśmy się na czym polegają różne wachty; nawigacyjna – sterowanie Pogorią na morzu, a w porcie był to pilnowanie trapu; gospodarcza- chyba znienawidzona przez wszystkich, bo na niej trzeba było pomagać w kuchni, pilnować porządku i sprzątać łazienki; bosmańska, która wbrew pozorom nie była taka zła, polegała na wykonywaniu różnych prac na morzu.

Następnego dnia wszystkich na nogi zerwał dzwonek, taki nasz budzik. Po śniadaniu dowiedzieliśmy się, że dzisiaj nigdzie nie wypłyniemy ze względu na pogodę, ale za to zwiedzimy Rzym. Jednak najpierw odbyło się szkolenie na rejach. Potem całą grupą w pięknych pomarańczowych koszulkach, od górne zarządzenie, udaliśmy na wycieczkę. Pojechaliśmy pociągiem. Na miejscu zwiedziliśmy kilka kościołów, przeszliśmy się ulicami wiecznego miasta. Rozdzieliliśmy się na mniejsze grupy. Część poszła zwiedzać Koloseum, inni postanowili zobaczyć Watykan, a byli też tacy co chcieli zjeść włoską pizzę, lody i wypić kawę. O umówionej godzinie spotkaliśmy się wszyscy na Piazza del Popolo. Wróciliśmy na żaglowiec zmęczeni całym dniem.

Kolejnego ranka wreszcie mieliśmy wypłynąć w morze. Za nim jednak wyruszyliśmy odbył się próbny alarm do opuszczenia statku, który do końca nie wyszedł. Mimo to kilka godzin później byliśmy już po za portem. Pierwsi z nas zaczęli odczuwać chorobę morską. Noc spędziliśmy na morzu, a część chorujących nawet nie zeszła pod pokład. Rano, na śniadaniu brakowało kilkoro osób, część z nas wolała jednak trzymać się blisko burty na wszelki wypadek gdyby kogoś zemdliło. Około południa przybiliśmy do brzegu w Olbii. Jest to małe spokojne miasteczko, które wypełniają turyści w sezonie, ale po za nim wydawało się nam opustoszałe.

Ruszyliśmy tłumnie w kierunku supermarketu, bo po nocy wiedzieliśmy, że butelka wody pod ręką może być bardzo przydatna. Również odkryliśmy wiele zakamarków tego miejsca. W porcie zostaliśmy zapytani przez jakiegoś przechodnia czy kręcimy film. Trochę zdziwieni odpowiedzieliśmy, że nie ale jeżeli chce to zapozujemy mu do zdjęcia. W raz z dniem opuściliśmy Sardynię by udać się na Korsykę. Tym razem większość z nas panowała już nad swoim błędnikiem na pokładzie, oprócz wachty nawigacyjnej, pozostali nie liczni.

Kolejny ranek, czyli następna pobudka dzięki alarmowi, śniadanie i podniesienie bandery oraz krótki apel kapitana, tak wyglądała nasza poranna rutyna. Tym razem za nim nastało południe byliśmy już na lądzie francuskim, a dokładnie w Bonifacio. Podobnie jak w Olbii, turystów o tej porze roku brakuje. Udaliśmy się na plażę i spędziliśmy tam trochę czasu. Szybko musieliśmy wracać na pokład, bo było ryzyko, że nie dopłyniemy w porę do Genui. Ruszyliśmy, ale wiatr wiał zbyt mocno. W związku z tym stanęliśmy na kotwicy w małej zatoce. Motorówką na kilka tur dopłynęliśmy do brzegu. Tam przywitały nas krowy. Był to zaskakujące, takie zwierzęta na plaży. Usiedliśmy w małej restauracji, w której niektórzy zjedli przepyszne czekoladowe ciasto.

Gdy w wiatr ustał opuściliśmy ląd i kontynuowaliśmy nasz rejs. Tym razem czekały nas dwie noce w morzu. Brasowanie, czyli obracanie rei tak, aby wiatr wiał w żagle pomagając nam płynąć do przodu, chyba najczęściej wykonywaliśmy. Nie raz o czwartej nad ranem słyszeliśmy, że bezsensu to wykonaliśmy. Albo gdy rozstawiliśmy jakiś żagiel, kapitan wychodził ze swojej kajuty by powiedzieć, że musimy go zwinąć, bo spowalnia Pogorię. Jednak odczuwaliśmy ogromną satysfakcję po wykonaniu zadań. Drugiej nocy niebo zafascynowało większość z nas nie widziało tylu spadających gwiazd na raz. Wschody i zachody słońca na morzu także były czymś niezwykłym, magicznym. Nie da się tego opisać, trzeba to po prostu samemu doświadczyć.

 W Imperii zatankowaliśmy, ale nie zeszliśmy tam na ląd. Zrobiliśmy to w mniejszym miasteczku obok. Tam na plaży zjedliśmy pizzę. Porozmawialiśmy chwilę z Polakiem, który przyjechał na rowerze ze Szczecina aż do Włoch. Nocą dopłynęliśmy do Genui, gdzie kończył się nasz rejs ale za nim wsiedliśmy do autokaru, zrobiliśmy wycieczkę do miasta. Na początku mieliśmy problem ze znalezieniem przystanku autobusowego. Sporo przeszliśmy na piechotę, wielu z nas miało ochotę już zostać w porcie, ale w końcu udało nam się odnaleźć go.

W Genui w mniejszych grupkach zwiedzaliśmy kościoły, różne uliczki. Kupowaliśmy ostatnie pamiątki. Powrót do portu nie sprawił nam kłopotu. Zapakowaliśmy nasze torby do autokaru. Kapitan po raz ostatni zwołał nas na apel i podziękował nam za rejs. Tak skończyła się nasza przygoda z żeglarstwem. Wróciliśmy do Warszawy. Ten rejs dla każdego członka załogi jest czymś niezapomnianym. Nauczyliśmy się na nim walczyć z naszymi słabościami. Również nauczyliśmy wiele nowych rzeczy. Naprawdę warto było przeżyć coś takiego.



W tym roku wyjazd na Pogorię odbywał się od 16 do 25 października. Choroby morskie i silny wiatr nie zepsuły niepowtarzalnej atmosfery. Wszyscy uczestnicy wrócili z nowymi żeglarskimi doświadczeniami i niezapomnianymi wspomnieniami.


Komentarze

Popularne posty